Maciej Miłkowski o ambicjach politycznych, nagrodach i obecności w mediach
Maciej Miłkowski, wiceminister zdrowia, w wywiadzie dla Rynku Zdrowia mówi, czy szykuje się do zmiany pracy. Wyjaśnia też, dlaczego nie chciałby "wejść w buty" ministra zdrowia. Odnosi się również do kwestii przyznawanych mu licznie nagród i tłumaczy, dlaczego nie ma go w ogólnopolskich mediach. Wiceministra pytamy także o ustawę refundacyjną i zmiany w finansowaniu świadczeń.

- Nie przyzwyczajam się nigdy do miejsca pracy i jestem gotowy w każdym momencie je opuścić. Dziś jestem wiceministrem m.in. od leków, jutro mogę robić coś innego i zaczynać życie zawodowe od nowa - mówi wiceminister zdrowia Maciej Miłkowski o swojej przyszłości zawodowej
- Pytany o to, czy ma ambicje być ministrem zdrowia, odpowiada: Nie. Zawsze było mi dobrze w roli zastępcy. Z wyłączeniem krótkiego epizodu bycia prezesem zawsze byłem pomagającym. Z tej pozycji można zrobić więcej
- Odnosząc się do pytania o brak obecności w ogólnopolskich mediach stwierdza: Nie ma mnie, bo nie jestem delegowany do rozmów z mediami, poza kilkoma wyjątkami na samym początku. Dlatego tak naprawdę nikt mnie nie zna
- Wiceminister komentując liczne nagrody, które odebrał w ciągu ostatniego roku, mówi natomiast: Wydaje mi się, że mam w sobie dużo pokory i staram się takim być. Ale również spotykałem się z krytyką za przyjęcie nagrody, której nie powinienem przyjąć. Chodziło o Listę 100. Uważam, że jeśli ktoś chce mnie nagrodzić, byłoby bardzo nieelegancko nagrody nie przyjąć. Wiceminister odnosi się do zgrzytu, jaki wywołało przyznanie mu nagrody Patrona Bezpieczeństwa Lekowego
Maciej Miłkowski: nie mam ambicji być ministrem zdrowia
Paulina Gumowska, Luiza Jakubiak: Jest panu wygodnie w swoim gabinecie? Przyzwyczaił się pan do tego miejsca?
Maciej Miłkowski, wiceminister zdrowia: Tak. Bardzo dobrze mi się pracuje na Długiej. Mam pięknie umeblowany pokój z dużą ilością kwiatów i obrazów, co jest wielką zasługą mojej Małgosi, która od lat mi pomaga we wszystkich sprawach. Na pewno jest lepiej niż na Miodowej, bo tam był jeden pokoik, dużo mniej komfortowe warunki.
Myśli pan już o tym, że być może za kilka miesięcy będzie musiał ten gabinet jednak zmienić?
Nie przyzwyczajam się nigdy do miejsca pracy i jestem gotowy w każdym momencie je opuścić. Dziś jestem wiceministrem m.in. leków, jutro mogę robić coś innego i zaczynać życie zawodowe od nowa…
… po 4,5 roku. To całkiem długi dystans jak na "ministra od leków".
Przez pierwsze pół roku zajmowałem się nadzorem nad świadczeniami zdrowotnymi i Narodowym Funduszem Zdrowia. Departament lekowy przejąłem dokładnie 4 lata temu, w styczniu. Owszem, dawno, ale co roku zespół się zmieniał.
Początek był bardzo trudny, bo ówczesny wiceminister Marcin Czech miał wówczas bardzo trudne relacje z prasą. Cokolwiek by nie zrobił, zawsze było to źle przez niektórych oceniane. To przekładało się na atmosferę w pracy, która była bardzo napięta, a zespół nie był zgrany. A w takich warunkach ciężko się pracuje. Dziś departament jest zupełnie inny, inaczej się też pracuje.
A panu media sprzyjają?
Uważam, że raczej tak. Zresztą świadomie nad tym pracowałem. Spotykam się ze stowarzyszeniami pacjenckimi, z ekspertami, konsultantami, ale uczestniczę też w konferencjach branżowych. Jestem uczestnikiem wielu debat redakcyjnych i staram się nie odmawiać, jeśli temat jest w moich kompetencjach. Rozmowy z udziałem ekspertów podczas takich debat dużo dają, otwierają inne perspektywy, a czasami jest czas, aby jeszcze podyskutować poza oficjalnym nagraniem.
W mediach ogólnopolskich pana nie ma.
Nie ma, bo nie jestem delegowany do rozmów z mediami, poza kilkoma wyjątkami na samym początku. Dlatego tak naprawdę nikt mnie nie zna.
Czyli to nie był pana wybór?
Z jednej strony nikt mnie nie wskazuje do udzielania wywiadów, z drugiej mam świadomość, że nie jestem medialną osobą.
Jednocześnie obserwując pana aktywność trudno nie oprzeć się wrażeniu, że wyskakuje pan z lodówki.
W branży lekowej tak. Ale zupełnie nie wychodzę poza ten obszar. Trochę szkoda, bo zawsze marzyłem o innej działce, ale dostałem lekową.
O jakiej pan marzył?
O organizacji systemu zdrowia.
W ostatnim czasie wszedł pan mocniej w te zagadnienia.
Ale zdecydowanie za mało, bo to departament lecznictwa jest dziś najważniejszy w systemie ochrony zdrowia. Jako nadzorujący departament lekowy odpowiadam za 15 proc. budżetu systemu ochrony zdrowia. Ale większość to jest leczenie, organizacja systemu ochrony zdrowia, w tym niezwykle istotna rola Podstawowej Opieki Zdrowotnej, czyli podstawy medycyny.
Mam już 25 lat doświadczenia pracy w ochronie zdrowia na wielu różnych stanowiskach. Widziałem już wiele rzeczy, chociażby zmieniając system ochrony zdrowia z budżetowego na system płatności za wykonaną usługę w latach 1997-2003 w kasach chorych i NFZ. Jako szef podmiotu rehabilitacyjnego chyba jako jeden z pierwszych wdrożyłem dzienną rehabilitację pacjentów w dwóch cyklach rozdzielonych obiadem, a w niedzielę pacjenci mieli tylko sesję poranną. Stwierdziłem, że płatnik powinien płacić za efekt, a nie za fakt przebywania w szpitalu.
Ostatnio uważam, że niesamowitym sukcesem jest uzgodnienie przez prezesa NFZ Filipa Nowaka porozumienia się z POZ, z którego wszyscy są zadowoleni. Dzięki temu można dalej zmieniać tę dziedzinę, a można to tylko robić wspólnie.
Mógłby pan zarządzać systemem ochrony zdrowia jako minister. Ma pan takie ambicje?
Nie. Zawsze było mi dobrze w roli zastępcy. Z wyłączeniem krótkiego epizodu bycia prezesem zawsze byłem pomagającym. Z tej pozycji można zrobić więcej.
Pana zdaniem minister zdrowia powinien być politykiem? Czy to ułatwiłoby procedowanie niektórych ustaw?
Nawet jeśli nie był, to w momencie nominacji staje się politykiem, choćby nieformalnym, bo musi się dogadywać ze wszystkimi stronami. I ta rola jest bardzo istotna, bo faktycznie wspiera procedowanie najważniejszych ustaw. W przypadku drugich zastępców ministra to nie jest już niezbędne. Ja staram się nie być politykiem. Zresztą jestem doceniany. Nawet w Sejmie wszystkie opcje polityczne, w tym osoby z opozycji mówią, że dobrze się ze mną współpracuje i rozmawia.
Jeśli po wyborach znajdzie się pan poza resortem zdrowia, co pan będzie robił?
Nie zastanawiałem się nad tym. W przeszłości dwa razy wyrzucali mnie z pracy i za każdym razem dostawałem propozycje z zupełnie innej dziedziny. I zawsze coś dobrego z tego wynikało. Myślę, że jeśli teraz czy kiedykolwiek będzie jakaś zmiana, to też to będzie dobre.
Zostawia to pan losowi?
Tak. Chociaż zawsze się człowiek denerwuje czy sobie poradzi. Jednego jestem pewien, nikt mi nie może zarzucić, że nie jestem pracowity. Widać to chociażby po moim codziennym planie pracy: wszelkie zaległości za dnia wykonuję po godz. 20, a zaległości z tygodnia w soboty i niedziele.
Jest pan pracoholikiem?
Trochę tak. Mam 58 dni zaległego urlopu, z bieżącym to będzie już całe 4 miesiące. Kiedyś próbowałem wolny czas poświęcać swoim zainteresowaniom. Ale okazało się, że zawodowo tych spraw jest tak dużo, że na wolny czas już nie ma przestrzeni. Poza tym jestem oceniany z efektywności mojej pracy.
A jak pan ocenia tę efektywność?
Oczywiście nie wszystko mi się udaje, chociażby w zakresie dostępności lekowej jest jeszcze wiele do zrobienia. Wracam też pamięcią do przeszłości, kiedy zostałem dyrektorem szpitala w bardzo trudnej sytuacji. Na początku właściwie tylko odbierałem telefony z pytaniami, kiedy zapłacę zobowiązania. Właściwie nie zajmowałem się wtedy niczym innym, jak tylko tym, jak wyjść z twarzą z tej sytuacji.
Wiecie panie, co zaliczam do swoich sukcesów zawodowych? Że jestem wiarygodny. Żadna z firm nie może powiedzieć, że jestem niewiarygodny, czy że postępuję wobec niej nieuczciwe lub kogoś traktuję inaczej niż pozostałych.
Traktuje pan swoją obecną pracę jak misję?
Tak, zwłaszcza jeśli chodzi o wynagrodzenie (śmiech). Niższe dochody roczne miałem jedynie przed 1999 rokiem, więc to nie pensja decyduje o moim zaangażowaniu.
Widziałby pan siebie w pracy po drugiej stronie, w branży farmaceutycznej?
Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Wszystko jest możliwe. Z jednej strony dzieci mi mówią, że niby normalny człowiek, ale taki niezaradny. Ale od rodziców, żony czy zupełnie obcych ludzi słyszę, że robię dobre rzeczy.
W gabinecie, w którym się spotykamy, jest gablota z nagrodami, na ścianach wiszą dyplomy, w sali obok również. Nie boi się pan, że powoli zaczynają panu ciążyć? Pojawia się zarzut w stosunku do pana, że pycha kroczy przed upadkiem.
Wydaje mi się, że mam w sobie dużo pokory i staram się takim być. Ale również spotykałem się z krytyką za przyjęcie nagrody, której nie powinienem przyjąć. Chodziło o Listę 100. Uważam, że jeśli ktoś chce mnie nagrodzić, byłoby bardzo nieelegancko nagrody nie przyjąć.
Kiedyś miałem też sytuację, że wśród innych nagrodzonych były osoby źle mówiące o Ministerstwie Zdrowia. Ale co to ma do rzeczy? Bardzo mi zależy na dobrej współpracy ze wszystkimi, choć czasami to bywa naprawdę trudne.
A nagroda dla Patrona Bezpieczeństwa Lekowego? Nie miał pan zgrzytu przyjmując ją? Bo z jednej strony Krajowi Producenci Leków mówią, że jest kryzys lekowy, a z drugiej nagradzają ministra, który za te leki odpowiada.
Nie czuję zgrzytu. Branża krajowa bardzo często podkreśla, że przy negocjacjach produkcja polska jest istotnym elementem negocjacji i ich wyniku, za który ostatecznie to ja odpowiadam. Dlatego za to dziękuję.
Ale powiedzmy też sobie jasno, współpraca z PZPPF bywa czasami bardzo trudna. Zresztą kilka razy zastanawiałem się nad dalszym sensem pracy właśnie po rozmowie z nimi.
Maciej Milkowski o dostępności leków i ustawie refundacyjnej
Panie ministrze, z pewnością pańskim sukcesem jest wprowadzanie nowych terapii. Jednak obecnie są problemy z dostępem do niektórych podstawowych leków. Poświęca im pan wystarczająco dużo uwagi?
To nie jest tak, że nie zwracam uwagi na podstawowe terapie. Niektóre firmy starają się nas przekonywać, że lek do 20, 30 zł nie ma żadnego znaczenia, że takie leki pacjenci powinni sobie sami kupować, że nie powinniśmy zajmować się terapiami na powszechne schorzenia, a wyłącznie onkologią czy chorobami rzadkimi.
Całkowicie się z tym nie zgadzam. Jedną ze zmian w projekcie ustawy refundacyjnej jest to, że minister ma prawo przyjąć do refundacji lek po rekomendacji AOTMiT. Chodzi o starsze terapie, które są leczeniem z wyboru, o ugruntowanej pozycji terapeutycznej, stosowane przez szerokie populacje. Dla mnie najważniejsze jest to, żeby leki podstawowe były finansowane ze środków publicznych, nawet jeśli kosztują 7 zł. Zresztą spotykałem się z firmami i prosiłem, aby przeanalizowały koszty produkcji najtańszych leków czy nadal są one opłacalne i wspólnie podnieśliśmy te ceny właśnie po to, aby nie doszło do sytuacji braków z powodów kosztów produkcji. I oczywiście później od tych niskich cen są liczone koszty dystrybucji, zarówno hurtowej, która wynosi 5 procent, jak również aptecznej.
Wierzy pan, że uda się przyjąć ustawę refundacyjną jeszcze w obecnej kadencji Sejmu?
Projekt ustawy został już przyjęty przez SKRM, po przyjęciu przez Rząd trafi do Sejmu. Tam jest wiele zapisów, które porządkują sytuację oraz takich, które jeśli nie zostaną przyjęte, mogą spowodować duże problemy na rynku leków. Mówię na przykład o marżach aptek i hurtowni.
Jest możliwość, że gdyby był problem z procedowaniem całej ustawy refundacyjnej, te najbardziej kluczowe rozwiązania zostaną z niej wyjęte i pójdą szybszą ścieżką?
Nie planujemy takiego rozwiązania. Mam przekonanie, że ustawa znajdzie swój finał w tym roku, bo jest bardzo istotna dla sektora farmaceutycznego i oczywiście w konsekwencji dla pacjentów. Trzeba ją będzie dopracować w podkomisji sejmowej i to Tomasz Latos, przewodniczący Komisji Zdrowia obiecał. Na pewno w roku wyborczym nie przeforsujemy rozwiązań wbrew środowisku.
W uzasadnieniu do wspomnianej ustawy refundacyjnej czytamy: obniżka cen leków to fundament systemu. Wielokrotnie na spotkaniach podkreślał pan, że koncerny farmaceutyczne zarabiają krocie. Czy to oznacza dalszą presję na ceny?
Mówię o zyskowności innowacyjnej branży farmaceutycznej, gdzie przeciętna spółka ma rentowność na poziomie około 25, a zdarzają się nawet wyniki do 50 procent. Jest tak, że w tych globalnych firmach wszystkie spółki regionalne pracują na wynik centrali.
Staramy się maksymalnie wynegocjować cenę i wydaje mi się, że dzięki temu mamy jedne z najniższych. Oczywiście są wyjątki. To przykłady leków, które nie są już innowacją, ale firmy nie chcą obniżyć ceny.
W Polsce bardzo sprawnie działa cały proces refundacyjny, począwszy od prac Agencji Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji poprzez ciało doradcze prezesa Agencji, czyli Radę Przejrzystości i opinię samego prezesa. Na przedostatnim odcinku jest Komisja Ekonomiczna i jeszcze minister. Myślę, że w wielu państwach nie ma woli do angażowania się w tak mocno sformalizowany proces negocjacji. Mają wystarczające środki finansowe i po prostu płacą tyle, ile zażąda firma – czyli wydają znacząco więcej pieniędzy za efekt taki sam, jak w Polsce.
W kuluarach słyszymy, że członkowie Komisji Ekonomicznej dostają premie w zależności od osiągniętych obniżek cen. To prawda?
Nie ma czegoś takiego. Efekt pracy członków Komisji nie ma żadnego związku z wynagrodzeniem. Jest raczej odwrotna zależność - kiedy negocjacje przedłużają się, to członkowie muszą więcej pracować. Im krócej negocjują, tym dla nich lepiej.
Maksymalna wysokość wynagrodzenia członka Komisji jest określona w ustawie. Kiedyś to było bardzo intratne zajęcie, bo mieliśmy mało negocjacji. Ale teraz spotykają się po 10, 14 razy w miesiącu często po 5 godzin dziennie. W czwartki zatwierdzają negocjacje poszczególnych zespołów negocjacyjnych, często kończąc pracę po północy.
Dzisiaj jest tak, że minister ma możliwość zakończyć finansowanie danej terapii w programie lekowym, jeśli firma nie zgodzi się na warunki resortu. Po roku kończy się finansowanie, a w tym czasie szuka się innych możliwości dla pacjentów. Dzięki temu udało się panu nie być zakładnikiem koncernów?
Mamy taką możliwość. Kilka razy wykorzystaliśmy to rozwiązanie i kończyliśmy refundację. Kiedy nie dojdziemy do porozumienia, wówczas na wniosek firmy możemy kontynuować finansowanie według ostatnio uzgodnionej ceny przez kolejny rok, po czym decyzja refundacyjna wygasa. Mamy wtedy rok na przygotowanie się do tej sytuacji. Dotąd wydaliśmy cztery takie decyzje. Ostatnio dotyczyło to leczenia przewlekłej nocnej hemoglobinurii.
Uważa pan, że obronił pan koncepcję zmian w finansowaniu systemu i przeniesienia finansowania wielu świadczeń z budżetu państwa do NFZ? Mówi pan, że w przypadku ustawy refundacyjnej w roku wyborczym nie będzie forsowania zmian, na które nie zgodzi się branża, ale w przypadku zmian w finansowaniu nie przyjęto żadnych krytycznych uwag.
Nieprzekonanych na pewno nie przekonałem. Sprawy związane z finansowaniem świadczeń opieki zdrowotnej w całości powinny być po stronie płatnika, a nie po stronie Ministerstwa Zdrowia. Uważamy, że to jest logiczne. Przyjęliśmy taką, a nie inną metodologię tworzenia budżetu i zgodnie z nią nasze działania są logiczne. Rozmawiamy o finansowaniu. A to jest stałe, uzgodnione w oparciu o procent PKB. I tego się trzymajmy.
Może pan powiedzieć: jestem spokojny o budżet na rok do przodu, pieniędzy na ochronę zdrowia nie zabraknie?
Na rok do przodu jestem spokojny. Jest duża poduszka finansowa w NFZ. Oczywiście jest jeszcze pytanie o inwestycje w sektorach zdrowia w obszarze informatyzacji, inwestycji, remontów. Są na to albo pieniądze unijne, albo podmiotów właścicielskich czyli Ministerstwa Zdrowia lub samorządów. Olbrzymie środki pieniężne idą też na kształcenie i specjalizacje medyczne. Zwracam też uwagę na bardzo duży pozytywny efekt ustawy 7 procent. Nie negocjujemy budżetu w Sejmie. Mając swój własny budżet można teoretycznie zrobić wszystko. Chodzi o to, żeby go maksymalnie i efektywnie wykorzystać na rzecz lepszego zdrowia pacjentów.
Materiał chroniony prawem autorskim - zasady przedruków określa regulamin.
ZOBACZ KOMENTARZE (1)