×
Subskrybuj newsletter
rynekzdrowia.pl
Zamów newsletter z najciekawszymi i najlepszymi tekstami portalu.
Podaj poprawny adres e-mail
  • Musisz zaznaczyć to pole

Budowanie systemu zdrowotnego w Polsce: każda ze stron ma coś istotnego i unikatowego do wniesienia

Autor: oprac. ML • Źródło: Rynek Zdrowia/Mat.prasoweOpublikowano: 18 września 2023 17:30

- Brakuje nam instytucji, która wyznaczałaby długoterminowe standardy, do których chcielibyśmy dojść. Gdzieś pomiędzy MZ, ABM, AOTMiT i NFZ brakuje sprzężenia wszystkiego w jeden mocny system oparty o value based healthcare – uważa Wiktor Janicki, prezes firmy AstraZeneca Polska.

Budowanie systemu zdrowotnego w Polsce: każda ze stron ma coś istotnego i unikatowego do wniesienia
Wiktor Janicki, prezes firmy AstraZeneca Polska. Fot. Mat. prasowe

 

 

Rynek Zdrowia: Niedawno zakończyło się procedowanie dużej nowelizacji ustawy refundacyjnej. Jakie jest Pana pierwsza refleksja?

Wiktor Janicki, prezes AstraZeneca Polska: Ta zmiana była potrzebna, dlatego że przez 10 lat funkcjonowania ustawy odkryliśmy wiele elementów, które nie działają. To, co moim zdaniem było największym wyzwaniem w tym procesie, to taka zmiana przepisów, które zrównoważą interesy wszystkich stron.

Udało się to osiągnąć?

Niekoniecznie. Podam konkretny przykład. Mamy sporny obszar w zakresie ustalania kształtu programów lekowych. Dzisiaj każda z firm, która ma leki w danym programie, musi wyrazić zgodę na wejście każdej kolejnej. To jest ewenement na skalę światową. Uważam, że propozycja zmiany tego konkretnego zapisu, żeby firmy nie mogły kontestować wejścia kolejnego podmiotu ze swoimi produktami, jest ze wszech miar słuszna. To powinno pozostać w gestii Ministerstwa Zdrowia.

Natomiast rozwiązania zaproponowane przez ministra w ustawie refundacyjnej mogą rodzić ryzyko jednostronnego ingerowania we wcześniej ustalone parametry, które decydują o naszych ofertach finansowych składanych w odniesieniu do leczenia określonej populacji. Resort może na przykład ograniczyć liczbę pacjentów, którzy będą leczeni danym lekiem, albo wręcz przeciwnie, rozszerzyć ją, co też może postawić nas w trudnej sytuacji.

Oczywiście rozumiem deklarację ministerstwa, że ma dobre intencje i że te przepisy będą interpretowane w przyjazny dla nas sposób. Ale ludzie w ministerstwie zmieniają się, co może też powodować utratę tzw. pamięci instytucjonalnej co do tego, w jaki sposób postępowaliśmy, jak to prawo interpretowaliśmy. Dobrą praktyką legislacyjną jest właśnie to, żeby przepisy były formułowane w sposób precyzyjny, aby unikać sytuacji, które później mogłyby wzbudzić wątpliwości.

Rozwiązaniem zabezpieczającym pacjentów na wypadek zwiększonego popytu mają być zapasy leków i gwarancja płynności ciągłości dostaw. Spełnią swoje zadania?

To rozwiązanie niesie kolejne ryzyko. Możemy nie być w stanie przygotować się szybko na pewne zmienne i wzrost zapotrzebowania wynikający z jednostronnej zmiany przez Ministra Zdrowia zakresu refundacji. Proces produkcji leków, szczególnie biologicznych, musi odbywać się z pewnym wyprzedzeniem, z zabezpieczeniem właściwych parametrów jakościowych. W przypadku niektórych leków wystarczy miesiąc, w przypadku innych nawet pół roku. To może skończyć się sytuacją, w której teoretycznie lek jest dostępny dla pacjentów w ramach refundacji, ale de facto nie będzie dostępny w poszerzonej grupie.

Jakiekolwiek jednostronne decyzje ministerstwa, które nie są uzgodnione z firmą w zakresie, w którym nie jesteśmy w stanie przygotować się pod kątem dostępności, są problematyczne.

Nie mówiąc już o dotkliwych karach finansowych wynikających z braku dochowania obowiązku dostaw - zupełnie niezależnie od tego, czy potrzeby pacjentów zostały zabezpieczone. To wszystko powinno być robione w porozumieniu z podmiotem oraz z uwzględnieniem tego, czy rzeczywiście nastąpiło niezaspokojone zapotrzebowanie na lek. W przeciwnym razie istnieje niczym nieuzasadnione ryzyko rozchwiania rynku.

Branża zwraca uwagę, że podobne konsekwencje może mieć obowiązek dostarczania leków deficytowych do 10 hurtowni.

Ten przepis też stanowi dla nas wyzwanie i wprowadza arbitralność na dwóch poziomach. Po pierwsze brak jest jasnych kryteriów, które leki miałyby trafić na listę. Już dzisiaj funkcjonuje lista leków zagrożonych brakiem dostępności, teraz planowane jest utworzenie kolejnej.

Po drugie, nie do końca rozumiem, dlaczego akurat dziesięciu arbitralnie wybranych hurtowników miałoby zapewnić dostępność. Większość firm dzisiaj ma już kanały dystrybucji interwencyjnej, czyli dostarczania leków bezpośrednio tam, gdzie zgłaszane są ich braki. Te kanały zasadniczo działają, co zostało potwierdzone w okresie pandemii. Już teraz przecież spółki farmaceutyczne mają obowiązek zapewnienia dostępności leków dla pacjentów. Przewidziane są kary w sytuacjach, gdy obowiązek ten nie zostanie wypełniony i potrzeby pacjentów nie zostaną zaspokojone.  W jaki sposób dostawy leków do dziesięciu, zamiast dwóch czy trzech hurtowników mają pomóc w sytuacji, gdy wystąpiły trudności produkcyjne lub gdy problemy dot. dostępności pojawiają się właśnie po stronie tych hurtowników?

Proponowany mechanizm rozmija się zupełnie z celem, który jest deklarowany, czyli lepszą dostępnością dla pacjentów. Zamiast tego może ją pogorszyć.

Rozwiązaniem byłoby takie stosowanie przepisu, aby dotyczył on tych przypadków rzeczywistego braku dostępności, na które można odpowiedzieć dostarczając lek do dziesięciu hurtowni.

Oczywiście, jak zawsze rynek będzie musiał się dostosowywać do tych zmian. Niestety to dostosowywanie może odbić się finalnie na pacjentach. Trzeba mieć na uwadze, że jako innowacyjny biznes farmaceutyczny, robiąc dobre rzeczy dla pacjentów, jednocześnie odnosimy sukces komercyjny.

Działa to też w druga stronę, jeśli otoczenie zewnętrzne wpływa negatywnie na nasze wyniki, to będzie to też miało przełożenie na zdrowie pacjentów. Dodatkowe koszty, jakie musimy ponieść na dostosowanie się, niejasne środowisko regulacyjne, przepisy niewdrażalne lub bardzo trudne do wdrożenia, kreujące mnóstwo pytań praktycznych, mogą pociągnąć za sobą ograniczenie działań edukacyjnych lub pogorszenie dostępności.

Liczymy, że konferencja uzgodnieniowa dotycząca praktycznej implementacji nowych regulacji pozwoli wyjaśnić wiele z powyższych kwestii.

Nowelizacja ustawy refundacyjnej zbiegła się z momentem wychodzenia z pandemii, trwającej wojny w Ukrainie, wzrostem kosztów. To dobry czas na tak duże zmiany?

Do tego mamy starzejące się społeczeństwo i post-pandemiczny dług zdrowotny – dopiero teraz osiągamy poziom oczekiwanej długości życia, który mieliśmy w 2019 roku.

To rzeczywiście jest trudny moment na wprowadzanie wielu zmian destabilizujących rynek, ale jednocześnie nasz system zdrowotny nadal jest nieefektywny i potrzebuje rozwiązań, które pozwoliłyby w ramach ograniczonych zasobów finansowych i ludzkich dostarczyć potrzebne dla społeczeństwa usługi zdrowotne.

Wydaje mi się, że nadal zwracamy większą uwagę na punktowe dostosowywanie przepisów niż na pewne zmiany strategiczne. Chociaż w ostatnim czasie bardzo pozytywnym kierunkiem działania jest wdrożenie opieki koordynowanej w POZ czy digitalizacja opieki zdrowotnej. Takie długoterminowe reformy mogą zmienić system i znakomicie go udrożnić. Może z perspektywy politycznej nie są zbyt atrakcyjne, ponieważ ich efekty są widoczne często dopiero po wielu latach, ale według mnie właśnie to powinno być rolą dojrzałego systemu politycznego.

A już dziś wiemy, że w perspektywie 2050 roku nasze społeczeństwo dramatycznie się zestarzeje i koszty opieki zdrowotnej teoretycznie mogą się podwoić, jeżeli chcielibyśmy zachować aktualny standard.

Na ile strona prywatna jest zapraszana do dialogu nad przyszłością systemu? Czują się Państwo ważnym interesariuszem, czy raczej strona publiczna podchodzi do branży farmaceutycznej z nieufnością?

Od lat myślę, jak w Polsce zbudować większy poziom partnerstwa publiczno-prywatnego firm z różnymi interesariuszami ze strony publicznej: Ministerstwa Zdrowia, szpitali, towarzystw naukowych i środowiska lekarskiego. Uważam, że każda ze stron ma coś istotnego i unikatowego do wniesienia.

Jako firma mamy ambicję dzielenia się naszymi doświadczeniami przy zmianach systemowych. Po pierwsze dlatego, że wiemy, w jaki sposób pewne kwestie zostały zorganizowane w innych krajach. Po drugie, nasze leki są dostępne w danym obszarze terapeutycznym i widzimy, jak praktycznie odbywa się opieka nad pacjentem. Mamy też pewne kompetencje, które są rozbudowane po stronie korporacyjnej, związane z zarządzaniem projektami i budowaniem przekazów komunikacyjnych, czasem także konkretnych rozwiązań czy zapisów prawnych. Chcielibyśmy to wnosić i dzielić się tym z innymi.

Oczywiście jest też wspomniany element nieufności, który w Polsce jest chyba dużo większy niż w wielu innych krajach, które znam z pracy zawodowej. Ale każdy kolejny wspólny projekt zmniejsza ten poziom nieufności. Uważam, że gdybyśmy określili istotne dla nas punkty wspólne oraz transparentne zasady współpracy, na które wszystkie strony się zgadzają i świadomie przyjmują, to przyniosłoby to dużo korzyści.

Weźmy na przykład opiekę koordynowaną. Wszyscy wiemy, że dzisiejszy system opieki specjalistycznej jest niewydolny. Bez sięgnięcia do zasobów podstawowej opieki zdrowotnej nie ma szans na odblokowanie zastojów. Jako firmy jesteśmy zainteresowani, by system działał sprawnie. Jeżeli pacjenci nie będą pod odpowiednią opieką lekarzy POZ, nie będą mogli korzystać z najlepszego dostępnego leczenia. Jednocześnie jesteśmy w stanie wesprzeć system rozwiązaniami informatycznymi, edukacyjnymi i budowania współpracy pomiędzy specjalistami i lekarzami POZ na poziomie lokalnym.

Jednak, aby tak mogło się stać, potrzebujemy odrobiny zaufania. Tak samo jak strona publiczna, widzimy korzyści zmian i chcemy być beneficjentami tych korzyści, co nie jest niczym złym. Ponieważ finalnie najbardziej korzysta na tym pacjent.

W innych państwach strona publiczna korzysta z danych podmiotów prywatnych. W Polsce chyba nam do tego jeszcze daleko?

To działa w obie strony. Po pierwsze jest ograniczone zaufanie do danych firm, ale w drugą stronę jest też stosunkowo duży poziom niechęci, żeby dzielić się danymi, które są w posiadaniu NFZ.

Tymczasem w innych krajach, nawet w naszym regionie, na przykład na Węgrzech, tamtejszy płatnik udostępnia odpłatnie dane firmom, żeby mogły podejmować lepsze decyzje i zmieniać postępowanie, gdy widzą, że pacjenci są leczeni w nieoptymalny sposób.

Mam poczucie, że w Polsce jest podejrzenie, że będziemy potrafili w jakiś magiczny sposób wyciągnąć z tych danych coś, czego nie powinniśmy. Tymczasem te informacje są zagregowane i zanonimizowane, co nawet na poziomie gminy czy powiatu daje gwarancję, że nie będziemy analizować danych pojedynczych pacjentów. Jednocześnie byłby bardzo pomocne na przykład z punktu widzenia epidemiologii na danym obszarze.

Bez dobrych danych epidemiologicznych trudno jest planować programy zdrowotne i profilaktyczne.

Szczególnie jeżeli myślimy o profilaktyce wtórnej. Bez dobrych danych nie jesteśmy w stanie zaprojektować dobrych narzędzi, które będą wpływały na diagnostykę w szczególnych chorobach populacyjnych.

Obszarem, którym bardzo mocno zajmujemy się w tym roku, jest przewlekła choroba nerek. Wiemy, że potencjalnie aż cztery miliony pacjentów w Polsce może cierpieć na tę chorobę. Tymczasem zdiagnozowanych jest około 250 tysięcy osób. Mamy wokół cichą epidemię, o której nikt nie wie.

Jeżeli nie będziemy w stanie przeanalizować rozmiaru tej epidemii, nie powstanie ani program zdrowotny, ani narzędzia do diagnozowania, ani sposoby leczenia. Dziś projektujemy różne rozwiązania działając trochę po omacku, a dużo lepiej byłoby je tworzyć we współpracy z Ministerstwem Zdrowia czy z NFZ.

Na świecie tak to właśnie wygląda?

Tak. Na przykład w Wielkiej Brytanii jest program diagnostyki onkologicznej ukierunkowanej na konkretne cele molekularne, który utworzył NHS, odpowiednik polskiego NFZ, we współpracy z kilkoma firmami. Tam nikt się tego nie wstydzi. Wręcz przeciwnie, wszyscy są z tego dumni.

Czy Fundusz Medyczny może być trochę takim naszym oknem na świat w tym względzie? W jego przypadku kwestia rejestrów medycznych i zbierania dobrej jakości danych jest bardzo ważna.

W momencie, kiedy Fundusz Medyczny wchodził w życie, dawał bardzo duże nadzieje na to, że rzeczywiście będzie narzędziem, które fundamentalnie zmieni dostęp do nowoczesnych terapii, niekoniecznie podlegającym standardowym procesom refundacyjnych. Niestety mam wrażenie, że dzisiaj Fundusz Medyczny jest stosowany bardzo wąsko i obwarowany wieloma niewiadomymi.

Na przykład zapis mówiący o tym, że przed końcem finansowania leku z wykazu technologii lekowych o wysokim poziomie innowacyjności Ministerstwo Zdrowia przeprowadzi swoją własną ocenę efektywności klinicznej i porówna ją z wynikami z badań klinicznych, jest bardzo mądry. Jednak problem polega na tym, że nie jest doprecyzowane, kto i w jaki sposób będzie zbierał dane z praktyki klinicznej i jak będzie wyglądało to porównanie.

Wierzę w skuteczność naszych leków i wiem, że powtórzą te same wyniki zbadań klinicznych, a może nawet okażą się lepsze. Ale dopóki nie wiemy, czy rzeczywiście te dane będą zbierane w tak dobrym reżimie, żeby były wiarygodne, jest to dla nas olbrzymim wyzwaniem.

Wiktor Janicki. Fot. Mat.prasowe
Wiktor Janicki. Fot. Mat.prasowe
Chodzi o to, żeby zapewnić spójność danych na poziomie całego kraju. Pamiętajmy, że system SMPT, którym posługują się placówki w ramach programów lekowych do zbierania danych nie jest systemem do mierzenia efektywności klinicznej, ale systemem do rozliczania się z NFZ. Reasumując wydaje mi się, że moglibyśmy podjąć próbę korekty przepisów o Funduszu Medycznym, by zwiększyć jego praktyczną zastosowalność.

W obszarze zbierania danych i tworzenia standardów moglibyśmy wzorować się na przykład na NCCN w Stanach Zjednoczonych czy ESMO w Europie. Na tej bazie można wypracować polskie rozwiązania, żeby każdy pacjent, niezależnie od tego czy mieszka na Podkarpaciu czy na Mazowszu, miał szansę dostać dokładnie ten sam standard leczenia. Tymczasem w Polsce od wielu lat próbujemy wdrożyć breast cancer units w raku piersi, które miały otoczyć kompleksową opieką pacjentki. I nawet tej zmiany nie doprowadziliśmy do końca.

Czasem w rozmowach o rejestrach medycznych i jakości danych odniesieniem jest szwedzka Karolinska Institutet. AstraZeneca to firma angielsko-szwedzka. Jakie mają Państwo doświadczenia ze współpracy z tą instytucją?

Wspomniana Karolinska Institutet rzeczywiście jest nam bardzo bliska i mamy bardzo dobre doświadczenia ze współpracy. Rejestry to jest to, czym Karolinska żyje. Potem w praktyce medycznej możemy weryfikować, czy konkretne zalecenia i standardy są realizowane, a na koniec oceniać, jaki wpływ ma zastosowanie tych standardów na zdrowie pacjenta.

Brakuje nam w Polsce instytucji, która wyznaczałaby długoterminowe standardy, do których chcielibyśmy dojść. Gdzieś pomiędzy MZ, ABM, AOTMiT i NFZ brakuje sprzężenia wszystkiego w jeden mocny system oparty o value based healthcare.

Na czym polega innowacyjność

Jak Pan rozumie innowacyjność?

Dla mnie innowacyjność polega na tym, że jesteśmy w stanie dostarczyć lepsze wyniki zdrowotne dla pacjenta w sposób, który poprawia też jego jakość życia. To są dwa elementy, które moim zdaniem są czasami w Polsce nierówno rozłożone. Z jednej strony mamy twarde dane i konkretne wyniki zdrowotne, mierzone na przykład jako przeżycie całkowite, co jest szczególnie istotnym kryterium w onkologii.

Ale mamy też choroby przewlekłe czy choroby rzadkie, z którymi pacjent się rodzi i funkcjonuje przez całe życie. W takich przypadkach element jakości życia ma bardzo duże znaczenie.

Mam wrażenie, że w Polsce cały czas nie doceniamy kosztów społecznych związanych z opieką nad pacjentami. Koszty pośrednie w polskim systemie są wpisane jako kryterium do oceny efektywności danej terapii, ale w niewystarczający sposób z nich korzystamy. Tracimy zbyt dużo osób, które mogłyby być aktywne zawodowo, ale zamiast tego gros swojego czasu przeznaczają na opiekę nad chorym członkiem rodziny.

Czy dostęp do innowacji w Polsce poprawia się?

Uważam, że tak. Wyzwaniem jest to, że innowacja powstaje cały czas, bardzo szybko i mając duże zapóźnienia, nadal gonimy ten uciekający nam pociąg. Musimy jechać z bardzo dużą prędkością, żeby nie tylko nadążyć udostępniać nowe terapie, które pojawiają się na bieżąco, ale też nadrabiać zapóźnienie, które mieliśmy do tej pory. Niewątpliwie jednak w ostatnich paru latach widać duże przyspieszenie w udostępnianiu nowych terapii.

Według danych EFPIA, w Polsce czas od rejestracji do refundacji leku to średnio 3 lata. Są kraje w Europie Zachodniej, gdzie dzieje się to w ciągu 2 miesięcy. Do tego raczej nie możemy aspirować. Ale są też w naszym regionie kraje, które udostępniają leki w ciągu pierwszego roku po rejestracji, więc nie wynika to tylko i wyłącznie z zasobności portfela, ale też z odpowiedniego podejścia i procedur.

Drugi element ograniczający dostępność to zawężanie populacji chorych, w których produkt może być stosowany, szczególnie w programach lekowych.

Jaki wpływ na poprawę dostępności mogą mieć obecnie proponowane zmiany w prawie farmaceutycznym na poziomie europejskim? Pojawiają się obawy, że mogą ją pogorszyć.

Na ten moment w Europie udało się osiągnąć pewną zdrową równowagę pomiędzy obiema częściami ekosystemu, czyli częścią innowacyjną i odtwórczą. Uważam, że obie części są potrzebne. Ważny jest moment tworzenia nowych leków, które zmieniają wyniki zdrowotne pacjentów oraz moment wsparcia środowiska medycznego w przyjęciu nowych leków oraz budowania pewnej świadomości i rozwiązań systemowych, żeby rzeczywiście leki miały szansę zadziałać u pacjentów.

Potem przychodzi czas, w którym swoją rolę zaczyna odgrywać branża odtwórcza. Wchodzi na już przygotowany rynek i poprzez redukcję kosztów udostępnia leki w masowy sposób po niższych cenach.

Obecny czas wyłączności rynkowej powoduje, że zachowujemy względną równowagę i Europa nadal jest uważana za miejsce, w którym warto inwestować w innowacje. Propozycja Komisji Europejskiej zawarta w tzw. Pakiecie Farmaceutycznym, związana ze skróceniem okresu wyłączności danych z ośmiu do sześciu lat budzi moje obawy, że znacząco zmniejszy się strumień przychodów związanych z innowacją w Unii Europejskiej.

Coraz więcej badań klinicznych będzie przenoszonych do Stanów Zjednoczonych, które oferują dłuższą ochronę patentową i Szwajcarii, ale również potencjalnie na rynki wschodzące, na przykład do Chin, gdzie absorpcja innowacji rozwija się bardzo dynamicznie. Jednocześnie im mniej innowacji będzie powstawało w Europie, tym mniejszy będzie apetyt na jej konsumpcję. Z czasem możemy stać się skansenem innowacji.

Ten proces zresztą już się rozpoczął. Według EFPIA 25 lat temu 50 procent leków innowacyjnych pochodziło z Europy. Obecnie tylko jeden na pięć. Obawiam się, że skrócenie okresu wyłączności spowoduje jeszcze większą erozję, a badania i rozwój nowych leków zostaną wypchnięte poza Unię Europejską.

Przed laty w Europie był silny przemysł generyczny, potem z powodu presji cenowej oddaliśmy produkcję API do Azji i dzisiaj mamy kryzys lekowy. Wypychamy kolejny element rynku farmaceutycznego poza Europę, żeby za jakiś czas zachęcać firmy do powrotu?

Powiem nawet więcej, na przykładzie firm generycznych wiemy, że powrót jest dużo trudniejszy niż utrzymanie tego, co mamy.

Komisja Europejska proponuje narzędzia, które niekoniecznie odpowiadają celowi, który jest deklarowany, czyli poprawie dostępności dla pacjentów. Bardzo często dopiero po ośmiu latach osiągamy pełne „wysycenie” nowego leku na danym rynku – tj. świadomość wartości, jaką wnosi oraz praktyczną jego dostępność dla pacjentów, która często zależy od objęcia produktu refundacją. Jeżeli skrócimy okres wyłączności danych z ośmiu do sześciu lat, kiedy jeszcze nie wszyscy pacjenci będą mieli szansę go zastosować, to firmy generyczne wejdą na dużo mniejszy rynek, bez kompetencji do jego rozbudowy. Dodatkowo firmy innowacyjne bardzo dużo inwestują w budowanie świadomości nowego leku. Nawet jeśli na rynku pojawi się tańszy odpowiednik, może nie dotrzeć do pacjentów, bowiem zabraknie elementu edukacji i poszerzania tej świadomości.

Komisja Europejska proponuje też preferencje dla firm w zamian za wprowadzenie do refundacji danego leku w ciągu dwóch lat na wszystkich europejskich rynkach.

To byłoby świetne rozwiązanie, gdyby to od firmy farmaceutycznej zależało, czy lek znajdzie się na wszystkich 27 rynkach w ciągu dwóch lat. Na razie nie zdefiniowano, co należy rozumieć przez udostępnienie leku na 27 rynkach w sposób zabezpieczający potrzeby pacjentów. Oczywiście firma może złożyć wnioski o systemową refundację we wszystkich państwach UE, ale biorąc pod uwagę, że w Polsce średni czas od rejestracji do refundacji to trzy lata, to oznaczałoby, że góry skazujemy ten przepis na porażkę. Nawet jeśli firma złoży wniosek refundacyjny niedługo po rejestracji, nie tylko od niej zależy, jak długo będą trwały procedury, negocjacje i zawarcie porozumienia. To jest współodpowiedzialność obu stron.

Przepis jest zaprojektowany na bardzo dużym poziomie ogólności. Odpowiada na bardzo szczytny cel, ale zawiera mnóstwo pułapek w praktycznym działaniu. Stąd nasza obawa, że zostanie bezrefleksyjnie wdrożony, a później będziemy mieć z nim problem.

Reforma prawa farmaceutycznego jest potrzebna, bo Europa staje się coraz mnie konkurencyjna. Co realnie pomogłoby wzmocnić tę konkurencyjność?

To, co już dzisiaj się dzieje na poziomie europejskim, to centralna rejestracja leku. Duży potencjał mają próby wspólnej oceny efektywności klinicznej na poziomie Unii Europejskiej. To byłoby realne przyspieszenie procesów.

Oczywiście ocena efektywności kosztowej danego leku jest uzależnione od zasobności portfela i konkretnych przepisów w poszczególnych krajach. To na poziomie danego kraju muszą wydarzyć się konkretne negocjacje cenowe. Były podejmowane próby wspólnych procesów zakupowych leków w ramach Czwórki Wyszehradzkiej, czy krajów Beneluksu. Ale wszystkie spaliły na panewce z powodu różnic w systemach refundacyjno-finansowych między krajami.

Również Polska podejmowała parę lat temu próbę wspólnych negocjacji z kilkoma krajami z regionu przy zakupie leku stosowanego w leczeniu raka piersi. To się nie udało.

Wydaje mi się, że duża praca jest do odrobienia przede wszystkim na poziomie poszczególnych państw, a niekoniecznie Unii Europejskiej. Dalsze inwestycje w rozwój utalentowanych kadr, tworzenie warunków do rozwoju lokalnych innowacyjnych firm biotechnologicznych, współpraca środowisk akademickich z firmami oraz stabilność prawa powinny nie tylko poprawić konkurencyjność, ale również przynieść więcej przełomowych terapii dla polskich pacjentów.

Dowiedz się więcej na temat:
Podaj imię Wpisz komentarz
Dodając komentarz, oświadczasz, że akceptujesz regulamin forum
    PARTNERZY SERWISU
    partner serwisu
    partner serwisu
    partner serwisu
    partner serwisu

    Najnowsze