W promieniu 15 km jest jedynym lekarzem. "Muszę też odbierać porody i szyć rany"
Jak wygląda praca lekarza rodzinnego w małej miejscowości? - Inaczej niż w mieście - przyznaje dr Michał Sutkowski, który, choć mieszka w Warszawie, pracuje w przychodni na wsi. - W promieniu 15 km jestem jedynym lekarzem. Dlatego muszę też odbierać porody i szyć rany, co wśród kolegów i koleżanek z Warszawy budzi zdziwienie. Cóż, jestem lekarzem wiejskim. Na transport wydaję 5 razy więcej niż lekarz w mieście. Ta wioska to taki mój „Przystanek Alaska”.

- Urodzony i mieszkający w Warszawie dr Michał Sutkowski od 33 lat dojeżdża do Osuchowa, małej wioski w powiecie żyrardowskim, żeby leczyć pacjentów. Znajomi dziwią się, bo nieopodal domu ma przychodnię, w której mógłby pracować
- Zapytaliśmy doktora, o charakter pracy na wsi. - W promieniu 15 km jestem jedynym lekarzem. Dlatego muszę też odbierać porody i szyć rany, co wśród kolegów i koleżanek z Warszawy budzi zdziwienie - opowiada
- Cóż, jestem lekarzem wiejskim. Na transport wydaję 5 razy więcej, niż lekarz w mieście. Ta wioska to taki mój „Przystanek Alaska” - dodaje
- Zajmuję się wszystkim, czym powinien zajmować się lekarz rodzinny. A więc nie tylko interną i pediatrią. Także małą chirurgią, małą okulistyka, małą ginekologią, małą laryngologią - wymienia
- Podkreśla, że jednym z największych problemów POZ na wsi jest pozyskanie lekarzy do pracy
- - Dla obecnego pokolenia wchodzącego do zawodu praca nie jest na pierwszym miejscu, jest jednym z kilku życiowych priorytetów. Tymczasem praca na wsi wymaga poświęcenia - wskazuje
W promieniu 15 km jest jedynym lekarzem. "Muszę też odbierać porody i szyć rany"
Ryszard Rotaub, Rynek Zdrowia: Ma pan porównanie, jeśli chodzi o problemy zdrowotne mieszkańców wsi i miasta. Jakie są różnice?
Dr Michał Sutkowski: Pacjenci ze wsi wymagają większego zainteresowania, zindywidualizowanego i holistycznego podejścia. To zmusza do ogromnego zaangażowania. Znamy naszych pacjentów, oni nas znają, nie jesteśmy anonimowi, oni tez nie. W naszej wiosce jest tak, że kiedy pacjent zostaje wypisany ze szpitala, to do mnie przychodzi, żebym mu wytłumaczył, "na co on leżał", co mu było. Znalezienie wspólnego języka z pacjentem to też ważne zadanie.
Na wsi dochodzą jeszcze do tego problemy logistyczne. Trudności z dostępem do internetu, brak umiejętności korzystania z niego przez starszych pacjentów, bariery transportowe.
Zresztą transport to osobny rozdział. Teraz już nie ma takich zim, ale bywało, że brnąłem w śniegu, żeby dojść do domu chorego, bo pogotowie nie mogło dojechać. Przeprawiałem się przez zamarznięte jeziorko dźwigając na plecach, na zmianę z jego rodzicami, chore dziecko, żeby karetka odwiozła malucha do szpitala.
Odbierałem poród przy lampie, którą trzymał ktoś z rodziny pacjenta… Takich historii mam wiele w pamięci. Przypominają o sobie, kiedy patrzę na buty rybackie. Kupiłem specjalnie, żeby łatwiej się poruszać, gdy pogoda kiepska. To są zdarzenia, które nie pozwalają lekarzowi popaść w rutynę. Każdy dzień jest bogaty, intensywny. Wstaję o 5.00 rano, do pracy wyjeżdżam o 6.00. Zdarzało się, że pracowałem 15 godzin dziennie.
W promieniu 15 km jestem jedynym lekarzem. Dlatego muszę też odbierać porody i szyć rany, co wśród kolegów i koleżanek z Warszawy budzi zdziwienie. Cóż, jestem lekarzem wiejskim. Na transport wydaję 5 razy więcej, niż lekarz w mieście. Ta wioska to taki mój „Przystanek Alaska”.
W mieście jest zupełnie inaczej. Relacje międzyludzkie są anonimowe, społeczeństwo zatomizowane. Pacjent zrobi sobie gdzieś badania i pójdzie do dowolnego lekarza. Moi znajomi w Warszawie nie wiedzą nawet, kto jest ich lekarzem rodzinnym.
W mieście jest przychodnia i kilka, kilkanaście pobliskich bloków, zamieszkiwanych przez pacjentów. Ludzie leczą się gdziekolwiek, mają również korporacyjne ubezpieczenia. Wszyscy leczą takiego pacjenta, a nikt go tak naprawdę nie leczy, bo nikt nie zbiera całej wiedzy o pacjencie.
W mieście ludzie leczą się gdziekolwiek, czyli nigdzie
Ilu pacjentów przyjął pan dzisiaj?
Dzisiaj sporo - 50 osób, większość w trybie stacjonarnym. Rekord miałem, kiedy zastępowałem kolegę. Przyjąłem wtedy 111 pacjentów od 6.00 do 23.20. Dzisiaj był cały przekrój wiekowy – od noworodków po dziewięćdziesięcioletnią seniorkę. Dzieci szczepiłem. Jestem po internie i po medycynie rodzinnej.
Od początku leczyłem i szczepiłem dzieci. Zajmuję się wszystkim, czym powinien zajmować się lekarz rodzinny. A więc nie tylko interną i pediatrią. Także małą chirurgią, małą okulistyka, małą ginekologią, małą laryngologią itd. Miałem pacjentów z Osłuchowa, Mszczonowa, Żyrardowa i Warszawy. Najróżniejsze zawody: rolnicy, pracownicy, aktorzy, biznesmeni.
Teraz dominują infekcje. Sezon na infekcje trwa od października do marca, może jeszcze do kwietnia się przeciągnie. Miałem też dzisiaj jednego chorego z covidem. Przyjąłem go na końcu, żeby innych nie zaraził. Poza tym byli pacjenci z chorobami układu krążenia, z bólami kostno-stawowymi, był młody pacjent z nadciśnieniem tętniczym, pacjentka ze zmianami o charakterze kontaktowego zapalenia skóry. A wczoraj miałem podejrzenie nowotworu. Duże spektrum.
Kiedy był pan na urlopie?
Biorę krótkie urlopy, tygodniowe. Ale staram się być aktywny fizycznie. Dużo biegam, również z pacjentami z cukrzycą i otyłością, których namówiłem do wspólnego biegania. Wyjeżdżam też na kilkudniowe maratony w kraju lub za granicę.
Przyznam jednak, że od kilkunastu lat nie byłem na takim typowym urlopie. Trudno mnie zastąpić jako lekarza, a jeszcze trudnej jako szefa. Kieruję NZOZ Medycyna Rodzinna, w którym leczy się ok. 20 tys. pacjentów w 6 przychodniach - 4 w powiecie żyrardowskim i 2 w grodziskim. Zatrudniam ok. 50 osób. Jestem też nauczycielem akademickim w Uczelni Łazarskiego, prezesem Warszawskich Lekarzy Rodzinnych i rzecznikiem prasowym Kolegium Lekarzy Rodzinnych w Polsce.
Jeśli napiszę, że na porządny urlop brakuje panu czasu, to odstraszę młodych lekarzy do pracy na wsi…
Staram się pozyskiwać młodych lekarzy, zapraszać do współpracy. Byłem kierownikiem specjalizacji wielu z nich. Ale łatwo nie jest ich przekonać, żeby leczyli na wsi. Generalnie jednak zainteresowanie medycyną rodzinną jest ostatnio większe.
Problem w tym, że to pokolenie różni się od mojego. Dla nich praca nie jest na pierwszym miejscu, jest jednym z kilku życiowych priorytetów. Istotny jest dla nich balans miedzy życiem prywatnym a zawodowym. A gdy pracuje się w takim miejscu, w jakim ja pracuję, o balans niezwykle trudno.
Mnie się udaje. Jestem szczęśliwym mężem, któremu w pracy w NOZZ pomaga żona ekonomistka, i szczęśliwym ojcem. Czasu na rozrywkę, relaks mam niewiele. Jednak chcącemu nie dzieje się krzywda. Zawodowo czuję się spełniony.
Materiał chroniony prawem autorskim - zasady przedruków określa regulamin.
ZOBACZ KOMENTARZE (1)